top of page

PUBLICYSTYKA

Syndrom szlachetnej sztuki

IX. Sztuka pisania
Zdjąłem z półek mojej biblioteczki kilka tytułów, które w ostatnim stuleciu zostały
nagrodzone Noblem. Muszę przyznać, że mój księgozbiór nie jest jakoś przesadnie bogaty,
nigdy nie liczyłem książek na regałach, ale parę takich z dyplomem sztokholmskiego
wyróżnienia mam. Piszę: „sztokholmskiego”, by treść była zrozumiała dla przeciętnego
czytelnika. Idioci mnie chyba nie czytają.
Pierwszy z pięciu wyrazów poprzedniego zdania został nobilitowany, nomen omen, przez
Nobla, wprawdzie literackiego, ale Nobla i używam go spokojny o sens całości. Wszelako
nie podparłbym się nim u cioci na imieninach ani w przytomności majestatu króla czy
prezydenta, ale tu mogę, sami swoi! Zresztą nie o słowa chodzi, a o ich wymowę.
Przyzwyczajono nas, nawet przez obdzielanie nagrodami nazywanymi literackimi dzieł,
które kiedyś, gdy mnie wychowywano jako ucznia szkoły powszechnej, zaliczano do
literatury nieobyczajnej; więc oswojono nas z jej obecnością w przestrzeni publicznej. W
XIX stuleciu nazywano ją „Litterature de la gare”, współcześnie zaś „Airport novel”,
czyli „do czytania w podróży”, po czym nadawała się do zostawienia w wagonie pociągu
lub na lotniskowej poczekalni. Nie o takich tytułach jednak chcę tu napisać. Mamy
przecież prawdziwą, wielką literaturę. Znów – pisząc „wielką” nie mam na myśli objętości
utworu. Zarówno spisaną na kilkudziesięciu kartkach przygodę rybaka Santiago, jak i
czterotomową sagę o polskiej wsi z Boryną jako postacią pomnikową na ponad 700
stronach, trzeba zaliczyć do dzieł nie na chwilę. One po przeczytaniu zostaną z nami.
Czy wszystkie?
Ostateczną weryfikację zawsze przeprowadza czas. Kto dziś pamięta najbardziej nawet
górnolotne argumentowanie przyznania wiek temu owej nagrody, gdy i jej tytuł przepadł w
mrokach niepamięci? Przecież jest ona przyznawana przez ludzi, którzy nie są nieomylni.
Jeśli czytamy w uzasadnieniu: „ za poszukiwanie prawdy, przenikającą wszystko siłę
myśli, szeroki horyzont...”, to wydaje się, że tych słów można by użyć do sporej części
piszących. Jeśli jednak zapytamy o prawdę, o myśl, także o horyzonty, już jednoznacznej
odpowiedzi nie będzie.
Naszły mnie takie wątpliwości, gdy zdarzyło się być na Skałce. Tym Narodowym
Panteonie Wielkich Polaków, o którym dużo się mówiło z różnych powodów i w różnym
czasie, nawet tysiąclecie temu. Nie było to przypadkowe, od dawna chciałem pochylić się
nad trumną Wincentego Pola. Ale w przejściu natknąłem się na ogromny sarkofag, z
którym wolałbym się rozminąć. Nie mogłem bowiem dociec, kiedy spoczywający tam na
wieki, jeszcze żyjąc mówił prawdę: czy wtedy, czy później, a może ostatnio? Nie dała nic
nawet chwila przy ławce na Plantach!

Syndrom szlachetnej sztuki
VIII. Wieczni malkontenci albo znawcy
Trudno dziś cokolwiek napisać, w dodatku podać to do wiadomości publicznej, by nie
narazić się na różnorakie zarzuty co do treści i formy. Szczególnie od tych, którzy w
pomienionej dziedzinie najmniej wiedzą.
Ale i piszący bez zawładnięcia obszarem wiedzy, w którym chce się poruszać, ma nikłe
szanse uczynić coś zrozumiałym. Oczywiście bez ideologicznej otoczki. Dziś
najmodniejszym tematem publicznej dysputy jest ekologia, a raczej to, co pod tym
pojęciem rozumie przeciętny dyskutant. Na ogół bowiem rozumie nie to co ekologia
oznacza. Jeśli szermując tym hasłem stara się przedstawić dowody na słuszność swojego
poglądu, a jeszcze zabarwia treści czczymi sloganami wyjętymi z propagandowych
broszurek, odbiega daleko od filozofii i nauki. Z greki Oikos znaczy dom, zaś Logos to
nauka! Niech się znawcom nie wydaje, że chodzi o willę czy kawalerkę w blokach i
zaoczną maturę!
Przechodząc do rzeczy, ekologia, a raczej ci, co się ekologami mienią, narobiła w
przyrodzie polskiej wiele nieodwracalnych szkód. Chciałbym sięgnąć pamięcią do czasów,
w których o związkach żywych organizmów z środowiskiem pisali ludzie o wielkich i
znaczących nazwiskach i w znaczących pismach. Miałem wtedy kontakt z Redakcją
Kultury, pisma społeczno-politycznego, w którym poruszany był temat melioracji
Biebrzańskich bagien. Te projekty powstawały już w końcu lat 60., ale próbowano je
realizować jeszcze w dekadzie Gierkowskiej. Żeby zrozumieć wady tych przedsięwzięć,
należało w szkole uczyć się łaciny: melior znaczy lepszy. Jak więc melioracja miała
ulepszać naturę, skoro stosowane zabiegi melioracyjne w postaci kopania rowów
odprowadzających wodę z terenów bagiennych prowadziły do osuszenia torfowisk
magazynujących wodę, w konsekwencji do ich stopniowej mineralizacji, a na dłuższą
metę do katastrofy: wysuszony materiał łatwo ulegał pożarom. Takie pożary niedawno
spotkały Podlasie, a w końcu XX wieku bagna nad Bzurą, które w podobny sposób zostały
zniszczone przez błędne decyzje ekologów. Wypalone pokłady torfu niskiego po
ponownym zalaniu wodami gruntowymi oraz wiosennych roztopów stały się nieużytkami
porosłymi wierzbą krzaczastą, turzycami i trzcinami. Dziś przez te tereny przechodzi
estakadą o długości niemal 2 kilometrów autostrada Północ-Południe. Kto zorientowany w
trasie, ten dojrzy fragmenty niegdyś urodzajnych łąk. Ludzie dawali sobie radę i z suszami
i z powodziami! Bez dobrych rad od ekologów i urzędników.

 

Syndrom szlachetnej sztuki
VII. Co to jest banał
Dawniej było lepiej?
Niektórzy się uśmiechną, niektórzy wybuchną śmiechem. Czy można bowiem
odpowiedzieć na takie pytanie? Na każde pytanie w zasadzie można odpowiedzieć. Jedni
odpowiedzą: tak, inni nie! I to jest właśnie banał!
Każdy może pisać?
Niektórzy się uśmiechną... Nie da się zaprzeczyć. Regionalne czasopisma łowieckie pełne
są twórczości literackiej. Pełne też poezji. Trzeba czymś zapełnić łamy. Czytelnik i
sympatyk łowiectwa napisał w komentarzu: lubię wspominać swoje pierwsze sukcesy! A
zdanie przeciwnika: Nie pochwalam zabijania zwierząt i ptaków. One też chcą żyć. Tak, że
nie ma się czym się chwalić (pisownia oryginalna). Żeby nie było, że stronniczo, cytaty
wybrane na chybił trafił. Ja też lubię wspominać swoje sukcesy. Nie jestem też
przeciwnikiem tych, którzy mają odrębne zdania. Nie mam tylko zaufania do takich
poglądów, które są błędnie artykułowane. Jeśli mój adwersarz w trzech zdaniach popełnia
tyleż błędów, to stawia sam pod znakiem zapytania słuszność swojej opinii! Poza
schematyzmem zarzutu, oryginalnością on nie grzeszy. I to jest właśnie banał!
Myśliwi też?
Niektórzy... Żadna grupa społeczna nie jest wolna od defektów. Rozbieżność polega na
tym, że jedni korzystają, a inni nie korzystają z wiedzy odkrytej przez poprzednie
pokolenia. Więc ci, którzy nie korzystają, piszą tak: Z pełnej napięcia ciszy oczekiwania
wyrywa mnie nagle trzask łamanej gałązki. Już rozbudzony i gotowy, z lornetką przy
oczach, słyszę jeszcze jeden, drugi, trzeci trzask pękających gałązek. Jest!!! (koniec
cytatu).
Myśliwym jestem od ponad pół wieku. Za mną dziesiątki, setki zasiadek. Jedne
zakończone celnym strzałem, inne w większości nie. Czasem dochodził trzask pękających
gałązek, czasem nie. Z doświadczeń myśliwskich pamiętam, że najwięcej rumoru w
pobliżu ambony powodował jeż! Ale w amatorskiej literaturze niemal zawsze, gdy łowca
zasiądzie na czatach, niebawem do jego wyczulonych zmysłów dochodzi trzask łamanych
gałązek. I to jest właśnie banał!
Wyznawcy etyki
... wybuchną?
Kilka godzin podchodu, zmoczone ubranie i przepocona koszula. Wreszcie sukces: zwierz
na strzał! Okazuje się jednak, że nie taki, jak trzeba. Zwierz nie taki.
Dziękuję ci św. Hubercie!
Następne polowanie, znów wysiłek, gdy trzeba było pokonać zarośla, trzciny i bagna.
Udany podchód. Dziękuję ci św. Hubercie!
Jesienna przeprawa przez kanał melioracyjny, woda po szyję, nie udało się, nie zawsze się
udaje. Dziękuję ci św. Hubercie!
I to jest właśnie banał! Może też nadużycie dobroci i cierpliwości świętego.
Literaci.
Piszą, piszą, piszą. Pierwsza klasyczna literatura, z którą stoczyłem mentalny bój,
zawierała się na siedmiuset czy ośmiuset stronach całkiem sporego foliału. Z początku
czytanie szło dobrze, na 16 stronie dowiedziałem się, że jestem razem z podmiotem
lirycznym na wsi, na 37 że to wczesny poranek, a słońce wzeszło już w drugim rozdziale.

Dopóki nie pojawił się pierwszy bohater, było dość monotonnie, ale czego można
oczekiwać na dawnej wsi?
Pewnie niektórzy myśliwi-pisarze natknęli się w młodości na tę samą powieść, bo jakoś
wiernie ją naśladują. Najwięcej czasu zajmuje im opis piękna przyrody, czasem mgły, no i
budzący się z porannego uśpienia zefirek. I to jest właśnie banał!
Ludzie, otwórzcie oczy! Świat nie tak wygląda!

Syndrom szlachetnej sztuki

VI. Pułapki wykształconego człowieka
Właśnie! Jakie pułapki mogłyby czyhać na wykształconego człowieka?
Przecież wykształcony to mądry, światły, doświadczony człowiek; zdawać się mogłoby –
bezbłędny! Uruchamiam więc wszystkie zmysły zderzając się z tą materią! I od razu
przykry dysonans poznawczy: jak mogłem skonfrontować się z tą materią, skoro tę
materię dogłębnie poznałem. Poznałem czytając „tą książkę” autorstwa wykształconego
człowieka!
Nie tylko w druku natykam się na takie kwiatki-pułapki.
Słowo mówione też wydaje niezwykłe plony. Żal mówić o gramatyce, przykłady dałem w
części V tego cyklu. Tam też pisałem o pladze „oratorskiej” naszych Rodaków. Tego się
nie da tłumaczyć praktyką języka potocznego. Każde wystąpienie, nawet spontaniczne,
powinno być przygotowane – to nie oksymoron!
Może czasem dziwi Czytelników, że w grupie łowieckiej wspominam o Fryderyku
Chopinie, ale On sam oznajmiał się myśliwym: Rano polowaliśmy, wieczorem
muzykowaliśmy – pisze o czasie spędzonym u księcia Radziwiłła w Antoninie. Dlaczego
tu wspominam wielkiego pianistę? Jest bowiem w Warszawie uniwersytet, który ma
inaczej gramatycznie skonstruowaną nazwę: Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina!
Dla jasności zdanie skopiowane z internetu:
Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina; dawniej Akademia
Muzyczna

im. Fryderyka Chopina w Warszawie.

Nie można więc mówić ani pisać inaczej, przez szacunek dla języka polskiego, także przez
szacunek dla Wielkiego Polaka!
Nie jest tajemnicą, i większość Kolegów Myśliwych o tym wie, że od kilku lat mam
przygotowany wielkim nakładem pracy i czasu nowy słownik języka łowieckiego.
Uzasadnieniem i motywacją był i jest fakt niepodważalny, że takiego słownika wśród
Braci łowieckiej dziś nie ma. Jedyny i jak mówią, pomnikowy słownik Hoppego, oparty
jest na pracy z okresu 20-lecia międzywojennego, wprawdzie nowelizowany po wojnie,
ale mimo wszystko po 50 latach jest to słownik już przestarzały.
Inne, wzorowane na nim, z całym dobrodziejstwem inwentarza pomyłek, braków i błędów,
nie mogą spełniać roli przewodników dla myśliwych i sympatyków łowiectwa. Efektem
tego zaniedbania wydawniczego jest choćby amatorska literatura myśliwska, w której
padają niemożliwe do przyjęcia w początkach XXI wieku sformułowania, że „zwierz nie
pokazał blatu”, by myśliwy mógł „oddać dobry strzał”. Te i inne, w liczbie bardzo
mnogiej, uchybienia i niezręczności starałem się prostować w nowym słowniku, jednak z
szuflady nie dotrą one pod strzechy! Pomijając oczywistość, że strzecha jakby wyszła
obecnie z mody!
Dlaczego więc nasz Związek, nasze Wydawnictwo łowieckie nie zainteresowało się
słownikiem? Czyżbym nie oferował do druku? Czyżbym nie jeździł, nie pytał o
możliwości, nie przedkładał argumentów? Nie, wszystkie te starania czyniłem
wielokrotnie. I bezskutecznie!
Hoża Dziewanno! Opiekunko słowiańskich łowców! Czy nie widzisz, że dzieje się coś
niedobrego w Twoim gaju?
To Twój Święty Gaj!

Syndrom szlachetnej sztuki
V. Pułapki mowy i wymowy
Przemawianie stało się od dawna cechą narodową Polaków. Myśliwych też.
Prawie nikt nie daruje sobie okazji, by przy każdej okazji przemówić. Choćby nie miał nic
szczególnego do powiedzenia! Potok słów ma w sobie coś tak przyciągającego, niby jak
każdy potok, że ulegamy mu i płyniemy na fali. Nieliczni zdają sobie sprawę, że do źródła
płynie się pod prąd, a tylko odpady spływają z nurtem.
Niesie ten nurt przedziwne meandry pustosłowia przeplecionego błędami, brakami
szkolnej wiedzy i choćby oczytania. Satyryk pytał, czy czytałeś już Popiół Żeromskiego i
czy Chłopi to Dziady? Byłoby to śmieszne, gdyby nie było prawdziwe, gdyby nie
przekonanie, że biskup Krasicki jadał obiady tylko w czwartki, bo w inne dni Król go nie
zapraszał!
Więc mówca ogłasza wszem i wobec ważne zdarzenie, spotkanie, na które zaprasza
bliskich i znajomych, nie wiedząc, co przed wiekami znaczyło słowo wobec! Pierwotnie
obcy to wspólny, społeczny (np. w modlitwie świętych obcowanie), obcować to być razem
(obcować można cieleśnie); więc wszem wobec to wszystkim razem (dalej było i każdemu
z osobna). Użycie spójnika i jest więc błędne i zbyteczne.
W innych oratorskich popisach słyszymy „w każdym bądź razie”, a rozpędzony mówca
zapomina o znaczeniu słów ale „bynajmniej” pamięta o ważnej dla słuchaczy sprawie w
przeciwieństwie do swego poprzednika. W obu tych przykładach, zarówno „bądź” jak i
podmienione przynajmniej na bynajmniej, to błędy.
Często też spotykana hiperpoprawność w wymowie ę (nosowe e) w wyrazach robię, śpię
jest błędna, to wpływ pisowni na fonetykę. Poradniki językowe zalecają najwyżej słabą
nosowość. O wiele bardziej skomplikowane są reguły wymowy samogłosek nosowych ą, ę
w środku wyrazu. Kilka przykładów: wziąłem, wzięli (wym. wziołem, wzieli); ząb, pięć
(wym. zomp, pieńć); ręka, męka (wym. z n tylnojęzykowym jak w słowie bank); w
wyrazach męski, wąchać, wąż, kąsać wymawiamy ę, ą bez zmian.
Wiele kłopotów sprawia też forma rzeczowników, przymiotników i in. rodzaju żeńskiego
w narzędniku liczby pojedynczej: idę z kobietą, grupą (nie: z kobietom, grupom); w
celowniku liczby mnogiej rzeczowniki mają końcówkę -om: przyglądam się kobietom,
grupom (nie: kobietą, grupą)!!!
No i rozpowszechnione jak jenoty i szopy pracze w polskich lasach, w mowie potocznej:
zaimek ten, ta, to w bierniku rodzaju żeńskiego ma postać tę: widzę tę kobietę, tę grupę,
ale w narzędniku: interesuję się tą kobietą, tą grupą!
Czasami wydaje mi się, że łatwiej jest trafić dublet na kręgu ze stanowiska czwartego, niż
w poprawną formę gramatyczną! Połamania!

 

Syndrom szlachetnej sztuki
IV. Pułapki pisowni
W ostatnich dniach było gorąco. Ponieważ nie lubię upałów, wychodziłem z chłodnego
pokoju tylko po zachodzie słońca, gdy termometr nie szalał! Ten zły czas poświęcałem
polowaniu! Polowałem na błędy pisowni!
W pewnej reklamie handlowej (żeby tylko!) natknąłem się przypadkowo na anons
„Zrobiło się na prawdę gorąco? Sprawdź, który klimatyzator pomoże”. Sprawdziłem i
stwierdzam, że klimatyzatory pomagają na upał, na prawdę nie pomoże żaden!
Klimatyzatory bowiem są od chłodzenia, nie od prawdy!
Przekonany o bezskuteczności walki z analfabetyzmem funkcjonalnym, ale wzorem
klasyka „nie znam się, ale się wypowiem”, postaram się opowiedzieć, na czym polega ów
błąd, który każe klimatyzatorowi walczyć z prawdą a nie z upałem.
Otóż „prawda” jest to, w skrócie ujmując, zgodna z rzeczywistością treść słów. Przyimek
„na” piszemy z rzeczownikiem „prawda” łącznie. Więc poprzednie zdanie wygląda tak:
Zrobiło się naprawdę gorąco. Ale czy zawsze?
W przystępny sposób objaśnia zasadę prof. Bralczyk:
Czy naprawdę na pewno piszemy łącznie? Tak, na pewno i naprawdę – gdy chcemy kogoś
przekonać lub w przekonaniu utwierdzić. Bo możemy spotkać także te dwa słowa: na i
prawdę obok siebie słusznie z osobna – gdy przyimek na łączymy z rzeczownikiem
prawda.
Na prawdę możemy czasem się użalać, częściej powoływać, zdawać się lub mieć wzgląd –
taka jest ta prawda, że wszystko to z nią robić możemy.
Naprawdę.
Na własny użytek pozbierałem kilkanaście takich przypadków, które naprawdę sprawiają
kłopot piszącemu. Oto one.
Na pewno
Na co dzień
Na razie
Po raz pierwszy
W poprzek
W koło to samo powtarzać ale wkoło domu biegać
Co dzień ale codziennie
Co najmniej
Na raz w znaczeniu na jeden raz ale naraz – nagle
I zawsze pisane łącznie: coraz (Coraz to z ciebie jako z drzazgi smolnej...), naprzeciwko
(Naprzeciwko myśliwych stał łowczy koła). Rozłącznie natomiast pisze się nie z
czasownikami: nie ma, nie posiada, nie wiem. Inne zasady pisowni nie z różnymi
częściami mowy wymagają studiów wyższych i mieszczą się na wielu stronach
słowników. Ciekawostka z liczebnikiem: Nie jeden (miot w polowaniu) ale niejeden
(myśliwy wrócił na lufach). Rozmaita jest też pisownia wykrzykników już bez partykuły
nie: Ach! Aha! Bach! Ech! Eh! Oho! Och! Uha! Uhm! Uhu! Cha, cha! Ha! Z tego szeregu
widać, że np. nie pisze się Cha!
Cha, cha!

Uważny czytelnik powie w tym miejscu: co to ma wspólnego z językiem łowieckim?
Jednak użyłem w kilku zdaniach akcenty myśliwskie: o polowaniu i łowczym.
Natomiast częściej głównie w opowiadaniach pisanych przez myśliwych pewnych swoich
talentów literackich spotykam takie niefrasobliwe fragmenty epickie: Polowałem na
prawdę z psem dobrze ułożonym. I po tym polowaniu biedna prawda znalazła się na
pokocie! Darz bór!

Syndrom szlachetnej sztuki
III. Pułapki etyczne
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami... jeden z kolegów myśliwych na polowaniu
indywidualnym położył 7 kóz, by wykonać zagrożony plan łowiecki. W dodatku
przynaglony przez łowczego, bo koledzy z ich koła nie bardzo kwapili się do łowów na
nietrofeową zwierzynę. Na swoje nieszczęście zrobił zdjęcie i się nim pochwalił w
internecie. Dalszy ciąg wiadomy...
Na falę wylanych pomyj nie bardzo wiedział jak odpowiedzieć, zarzucono mu bowiem
nieetyczne zachowanie. Że niby za dużo nastrzelał, że mięsiarz! Najtrudniej zawsze jest
się obronić przed takimi zarzutami, na przykład też przed zarzutem niekoleżeńskości,
ujętym w naszym statucie. Zapytałem wtedy, od ilu sztuk zdobycz łowiecka zalicza się do
mięsiarstwa? Czy można strzelać więcej niż jedną sztukę zwierzyny i czy król polowania,
który rozłożył trzy dziki na zbiorówce to etyczny myśliwy czy mięsiarz?
Podobne rozważania nasuwają się przy lekturze komentarzy pod zdjęciami pokotów na
wielu polowaniach. Zarzuty są wielorakie: że nie według hierarchii (a kto ją ustala,
podobnie jak rodzaj koszuli w stroju myśliwskim?), że nie na tym boku (a na którym jest
etycznie?), że świerczyny brak (skąd wziąć świerczynę, gdy zagajnik brzozowy?), że brak
ostatniego kęsa (nadgorliwcy na wszelki wypadek lisowi też wtykają gałązkę do pyska!!!).
O sposobach przenoszenia ubitej zwierzyny (ptaków, drapieżników, nawet grubej) można
napisać tomy! Niewielu obchodzi, czy lis niesiony jest za kitę, przednie czy tylne stawki!
Bo co za różnica, gdy później na pokocie leży taki zmiętolony, wykręcony zwierz. Szybko,
bo bigos stygnie!
Czasem w prasie lub książkach myśliwskich pojawia się fotografia pokotu po polowaniu w
dobrach księcia Radziwiłła. Wykonana przed niemal stu laty, przedstawia upolowane
dziki, wiszące za gwizdy na tzw. „szubienicy”. Dzisiejsi etycy jakoś nie kwapią się ze
swoimi poglądami i „przepisami” na etyczne układanie pokotu. Nawet się już nie dziwię,
bo co to kogo obchodzi. Bigos stygnie!

Syndrom szlachetnej sztuki

II. Pułapki poprawności
Dalszy ciąg o pułapkach. Gwoli jasności, nie chodzi o pułapki traperskie ani żywołowne.
Obracamy się wciąż w kategoriach językowych, a ściślej poprawności językowej. W
pierwszej części „Pułapek” rozważaliśmy problemy gramatyczne, co nie znaczy, że temat
został wyczerpany. Pewnie do niego wrócimy. W tej części zajmiemy się ortografią.
Zdarza się bowiem nader często, że jesteśmy skazani na niezrozumienie tekstu z powodu
źle użytej litery. O lisiej norze nie wypada pisać, żeby nie być posądzony o odgrzewanie
kotleta, już o niej ktoś pisał. Użyjemy innego przykładu. Będzie to dziedzina miła
kolegom solenizantom lub jubilatom: z okazji ich święta często otrzymują upominki, np.
nóż myśliwski. Nóż jak nóż, może mieć różne zastosowania, do patroszenia, skórowania
czy wręcz dekoracyjny. Ale zawsze jest to nóż, nie „nuż”. Przypadkowi autorzy takiej

pisowni tłumaczą się pojęciem literówki. Otóż nie jest to literówka, lecz błąd
ortograficzny. Byłaby literówka, gdyby z powodu bliskości na klawiaturze laptopa czy
telefonu pomyłkowo wskoczyła inna litera, stojąca obok „n”, np. „móż” czy „bóż”. Ale
„nuż” to błąd!
Jednak pułapki czyhają wszędzie: nie zawsze „nuż” jest błędem. W popularnym
powiedzeniu wyrażającym niepewność, a powstałym ze zbieżności wymowy różnych
wyrazów, jakim jest zdanie: „a nuż widelec”, czy inne zdanie: „a nuż się uda?” co jest
wyrażeniem nadziei, nie ma błędu ortograficznego. Mogę więc napisać: zajrzę do skrytki,
a nuż znajdę tam nóż!
To było o pułapkach, są różne, jak widać! Poprawność też nie jest jednoznaczna: może być
językowa, ale może być też polityczna! W ostatnich latach mamy z nią bardzo często do
czynienia i to w dość pokrętnych rewirach. W łowieckich dyskusjach przewija się mocny,
według części adwersarzy, argument o jednej, silnej organizacji łowieckiej, będącej
gwarantem myśliwskiej pomyślności. Chciałbym zapytać tę stronę społeczności, jaką to
organizację mieliśmy przez ostatnie pół wieku minionego stulecia? Jaka była jej
niezależność od sił politycznych? Skoro było tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Do pułapek wrócimy.

Syndrom szlachetnej sztuki

I. Pułapki deklinacji
Jak nakazuje mi idea przyświecająca naszemu Klubowi od zarania jego dziejów, uważam
poprawne formułowanie myśli i przelewanie ich na papier za cechę ze wszystkich cech
najistotniejszą – res primae!
Zacznijmy więc od początku: deklinacja.
Wiele trudności sprawia w codziennej komunikacji jej czwarty przypadek (można też
napisać: 4. przypadek – czytamy tak samo!), czyli biernik. W skrócie nazwy przypadków
zapisujemy od wielkiej litery z kropką na końcu: biernik – B., miejscownik – Msc.
Wracajmy do biernika! Odpowiada na pytanie: kogo? co? Więc rzeczownik „przypadek”
przyjmie formę „przypadka”. W zdaniu: użyłem właściwego, czwartego przypadka. Ale
ten wyraz ma też inne znaczenie. O ile przypadek w B. - przypadka był kategorią
gramatyczną, to może też znaczyć zdarzenie, którego nie się da przewidzieć lub postać
jakiejś choroby. Wtedy biernik przyjmie postać „przypadku”. Jak to się przekłada na język
łowiecki?
Często zastanawiając się nad nadaniem swojemu pupilowi – psu, nowego, niezwykłego
imienia, szukamy w obcojęzycznych zasobach: Amor, Cezar, Hektor. Nie wiem, w jakim
celu, skoro jest tyle naszych, słowiańskich imion: Dudek, Azorek czy Gacek. Może
dlatego, że snobujemy się na wzór posiadaczy pozłacanych spustów czy zagranicznych
terenówek. Ale spotkałem też psa o pięknym i donośnie brzmiącym imieniu Trop!
Teraz gramatyka: Mianownik Trop. Biernik Tropa. W zdaniu: odwołałem Tropa!
Ten rzeczownik ma też w języku łowieckim (nie tylko!) znaczenie: jeden ze śladów
pozostawionych przez zwierzynę. Trop to ślad zwierza odciśnięty na podłożu, na ziemi lub
w śniegu. Odmieniamy przez przypadki: M. – trop, B. – tropu. Więc dwa znaczenia i dwie
formy: Tropa, tropu.
Jeśli użyjemy właściwej formy, właściwie się też zrozumiemy.
Nie stosujmy czwartego przypadka deklinacji od przypadku do przypadku; prawidłowe
użycie tego przypadka pozwala na porozumienie się bez przypadku.
O innych przypadkach szlachetnej sztuki pisania w następnym felietonie.
Jan Jerzy Jóźwiak

Dlaczego kultura łowiecka?

Męskie spotkanie w kniei. Odprawa przed polowaniem. Doświadczeni myśliwi, dzikarze, oblicza
poznaczone wiekiem i powagą, stare wygi. Tylko jeden młody, niedawny stażysta.
Łowczy przypomina o stanowiskach, ładowaniu i rozładowaniu broni, strzale po linii i w miot.
Oczywiście co i kiedy dozwolone, a co zakazane. Wreszcie rozchodzą się. Linia staje na dukcie, klamry
w przecinkach. Zatrąbiono i rusza podkładacz z foksami. Po chwili granie – są na tropie. Na prawą flankę
wyjechała wataha, prezes dał dwa strzały. Wycinek zrolował i spisał testament za linią. Nim przebrzmiał
sygnał „Koniec pędzenia”, zaczęli schodzić się strzelcy z bliższych stanowisk. Łowczy odłamał gałązkę
na ostatni kęs i pieczęć, a sfarbowanym złomem naznaczył czoło szczęśliwego nemroda. Dziesięć strzelb
stało wokół i dziesięć czapek odsłoniło głowy.
– Darz bór! – i mocny uścisk dłoni.
Potem były puste mioty, lecz nie było prawa pierwszego strzału, więc w trzecim lub czwartym padł
lisiura-krzyżak i parę kotów. Ostatnie pędzenie, nadzieja dla tych z czystymi lufami. Dzikarze zagrały
krótko na lewym skrzydle i ucichły. Linia nadstawiła ucha. Wtedy bachnął ktoś ze środkowych stanowisk
i okrzyk „pilnuj!” zelektryzował wszystkich. Psy znów zagrały, widać podjęły trop, gon przeniósł się na
przeciwne skrzydło i tam huknęły dwa strzały. Po nich sygnał zakończył pędzenie i całe bractwo ruszyło
zaspokoić ciekawość na flance. Wszystko było jasne: fryc rozłożył grubego odyńca.
Gratulacje, złom, a potem przy ognisku pokot, dekoracja króla i
chrzest.
– Jestem królem świata! – na całe gardło wykrzyknął najmłodszy strzelec.
– Nie świata, lecz polowania – zauważył łowczy.
– Kiedy dla mnie polowanie to cały świat!
To początkowe opowiadanie nie miało na celu przedstawienia rewelacyjnego rozkładu i myśliwskiego
szczęścia. Reprezentuje ono pewien poziom zjawiska określanego mianem kultury łowieckiej. Co ją
generuje?
Zachowanie dziedzictwa.
Łowiectwo to nie atawizm ani chimera. Jak powiedział generał Buonaparte do swoich żołnierzy pod
piramidami: czterdzieści wieków patrzy na nas. Mamy informację o roli łowów sprzed tysiąca lat. Gall
Anonim w Kronice pisze, że Bolesław Chrobry „ utrzymywał ptaszników i łowców ze wszystkich niemal
ludów, którzy chwytali wszelkie rodzaje ptactwa i zwierzyny; z tych zaś czworonogów i ptactwa
codziennie przynoszono do jego stołów potrawy”. Inny Bolesław, Krzywousty, również zaprawiał się do
rycerskiego stanu w potyczkach i łowach. Jako mały chłopiec ubił wielkiego dzika i nawet niedźwiedzia,
własnoręcznie i skutecznie godząc w nie oszczepem. Na przestrzeni wieków myślistwo było sednem
życia i obyczajowości szlacheckiej. Czy dla doraźnych celów rzekomych obrońców przyrody mamy
wyrzec się wiekowej tradycji? Wbrew prawom Boskim i ludzkim?
Kultywowanie języka.
Wspólnota zainteresowań i wspólnota językowa tworzą zintegrowane społecznie i kulturowo środowisko
myśliwych. Łowczy ogłasza rozkład kaczego polowania na stawach: Strąciliśmy trzy kaczuszki. Darz bór
więcej za tydzień. Darzbór! Mieści się w tych ciepłych słowach nie tylko pragnienie większej zdobyczy,
ale i umiłowanie myślistwa. Ile cudownej poezji zawarte jest w wyprawie z fuzyjką i Pikusiem na
kaczuszki, jak i czterysta lat wcześniejszym Bielawskiego: Aliści wskok ubili kaczoreczków piąci.
Obliguje to nas, myśliwych do kultywowania języka naszych przodków. Nic bowiem nie dodaje tak
wartości, jak świadomość ciągłości kultury.
Względy estetyczne i uczuciowe.
Układamy pokot na jedlinie, zwracając uwagę na hierarchię zwierzyny. Nie w pośpiechu rzucone, byle
jak ułożone, bo samochód czeka i do domu daleko. Rozniecone ognisko i otrąbienie rozkładu wzrusza
nawet twarde serca. Prawi myśliwi staną w zadumie nie dla cepeliowskiego folkloru, lecz z szacunku dla
położonej zwierzyny. Z takim samym uczuciem smutku rozstajemy się po latach łowów ze starą
kompanią, ukochaną dubeltówką i knieją. Gdy myślą przebiegamy długoletnie więzi z myślistwem,
ogarnia rozrzewnienie. Ukradkiem otarta z powieki łza to nie hipokryzja, to szczery żal.
Obyczaj towarzyski.

W szlacheckiej Rzeczypospolitej sąsiedzkie polowania, na których, panie dzieju, to i owo ubito, coś tam
opróżniono i dobrodziejki łaciną myśliwską zadziwiono, trwały po trzy dni. Dziś inne obyczaje, ale
ognisko i „ostatni miot” pozostały. Przy bigosie szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Teraz
częściej, niż dekadę wstecz, koła urządzają jubileusze; coroczne przystrzeliwania broni zamieniają się w
pikniki, hubertowiny zaś w biesiady do białego rana. Razem hodujemy i ochraniamy, ile można
strzelamy, razem też bawimy się czcząc dary św. Huberta. Ludzie poznają się i uczą dla siebie szacunku
przez wspólne spędzanie czasu ze strzelbą w ręku.
Prestiż.
Uroczystość. Gala. Stroje myśliwskie wysznurowane, medale, kordelasy. Uściski dłoni, darz bór!,
wzruszenie. Trąbią sygnały, fanfary i marsze. Historyczne chwile, fotografie dla wnuków i prawnuków,
prasa i telewizja dla potomnych. Czy jest coś złego w tak pojętym prestiżu? Nie dla zaimponowania i
osłupienia zawistnych znajomych i nie dla zasady „niech wiedzą, z kim mają do czynienia”. Nie
połyskliwy strój neofity i pozłacane spusty dla podkreślenia zasobności portfela. Jeno dla dobra polskiego
łowiectwa, zaszczyt wynikający z przynależności do bractwa, które ma na celu dobro ojczystej przyrody i
dobro ogółu. Takiego prestiżu wszystkim darz bór!

Wojny nie tylko zbrojne
Świat od zarania dziejów wypełniony był wojnami. Takimi na kije i maczugi,

z upływającym czasem i rozwojem techniki na miecze i topory, by dojść do bardziej
wyrafinowanych konfliktów z użyciem broni palnej i atomowej. Ale pomysłowość ludzka
była nieograniczona, do celów bitewnych wykorzystywano bardziej nowoczesne techniki,
niekoniecznie polegające na upuszczaniu krwi gatunkowi ludzkiemu. Wraz z rozwojem
elektronicznych sposobów przekazywania informacji, zaczęto do tradycyjnych metod
walki włączać mowę i pismo, czyli propagandę. Rozpoczęła się dziwna i śmieszna, ale nie
mniej groźna, wojna na języki. Wiadomo, język językowi nierówny, jak i żelazo na
armaty. Te mogą być ukryte w słowach, w muzyce i w kwiatach. Ale i w zdaniach!
Dość powszechna jest wojna Biernika (B) z Dopełniaczem (D) w polskiej gramatyce, a
właściwie w stosowaniu jej w praktyce. Na co dzień w mowie i piśmie obserwujemy
zdania wypowiadane przez zemocjonowanych dyletantów (trzeba dodać, że bez względu
na wykształcenie, albo raczej jego brak!), że ktoś założył buta, skaleczył się w palca albo
wytarł nosa. Wprawdzie najczęściej używanym przypadkiem rzeczowników jest
Mianownik (M), ale z nim jest mało problemów. Schody zaczynają się w drugim (D) i
czwartym (B) przypadku. Rozpatrzmy ich formy.
M (kto? co?) kolega, chleb (rodz. męski), gazeta, muzyka (r. ż.), dziecko, mleko (r.n.)
D (kogo? czego?) kolegi, chleba, gazety, muzyki, dziecka, mleka
Widzimy, że rzeczowniki w każdym rodzaju mogą przyjmować różne końcówki.
A jak jest w Bierniku?
B (kogo? co?) kolegę, chleb (r. m.), gazetę, muzykę(r. ż.), dziecko, mleko (r. n.)
Tu ujawnia się pewien porządek: niektóre rzeczowniki mają Biernik (B) równy
Mianownikowi (M); np.: chleb, dziecko, mleko.
Wyjaśnia się błędne użycie (D) zamiast (B) równego (M) w przykładach podanych wyżej.
Więc M (kto? co?) but, założyłem nie buta (a co?), but; palec, nie skaleczyłem się w palca
(a w co?), w palec; nos, nie wytarłem nosa (a co?), nos! B = M!
Tak jest w liczbie pojedynczej rzeczowników. Liczba mnoga rządzi się nieco innymi
zasadami. Rzeczowniki męskoosobowe (to te, które w lp. są rodzaju męskiego) w lm. mają
Biernik równy Dopełniaczowi, a niemęskoosobowe (to te, które w lp. są rodzaju żeńskiego
i nijakiego) Mianownikowi.
Lp. myśliwy, lm. myśliwi
M (kto? co?) myśliwi, D (kogo? czego?) myśliwych, B (kogo? co?) myśliwych B = D
Lp. trawa, lm. trawy
M (kto? co?) trawy, D (kogo? czego?) traw, B (kogo? co?) trawy B = M.
Nie zawsze jest tak łatwo.
Są w języku wyrazy jednakowo zapisywane lub niemal identyczne.
Np. oko, zamek.
M lp. (kto? co?) oko, D (kogo? czego?) oka, B (kogo? co?) oko
M lm. (kto? co?) oczy, D (kogo? czego?) oczu, B (kogo? co?) oczy
To było oko, narząd wzroku, A oko w sieci rybackiej?
M lp. (kto? co?) oko, D (kogo? czego?) oka, B (kogo? co?) oko
M lm. (kto? co?) oka, D (kogo? czego?) ok, B (kogo? co?) oka.
I kto tu trafi?
Niemal w każdej grupie rzeczowników, w zależności nie tylko od rodzaju i liczby, ale

również od ich związków, obowiązują inne reguły. Żeby się nie pogubić, bo wszystkie
poznać nie każdy z nas potrafi, trzeba dbając o poprawność gramatyczną obłożyć się
słownikami lub pytać o radę językoznawców. A kłopoty sprawia nie tylko gramatyka,
również ortografia, interpunkcja...
Druga wojna jest z zaimkami. Nie tylko ich nadużywanie jest niedopuszczalne (np.: Tego
dnia ten pies leżał na tym dywaniku). Dla poprawności językowej zaimek można opuścić
(np.: Pies leżał na dywaniku. Albo uszczegółowić: Tego dnia pies leżał na dywaniku).
Gorzej jest ze stosowaniem zaimka wskazującego (ten, ta, to) w połączeniu z
rzeczownikami w różnych przypadkach, rodzajach i liczbach.
Prześledźmy najczęściej popełniany błąd z tym zaimkiem:
M (kto? co?) ten, ta, to
D (kogo? czego?) tego, tej, tego
C (komu? czemu?) temu, tej, temu
B (kogo? co?) tego, tę, to
N (kim? czym?) tym, tą, tym
Msc (o kim? o czym?) tym, tej, tym
Niemała liczba użytkowników języka nie odróżnia zaimka rodzaju żeńskiego w dwóch
przypadkach: Biernik (B) i Narzędnik (N).
B: Kogo podziwiam? Tę kobietę.
N: Kim się interesuję? Tą kobietą.
Łatwo zapamiętać, pod warunkiem, że się chce. W Bierniku dwie końcówki -ę, w
Narzędniku dwie końcówki -ą.
Tę torebkę kupiłem w prezencie (co kupiłem?).
Tą torebką dziewczyna wzbudziła zachwyt (czym wzbudziła zachwyt?).
Rozpatrzyliśmy tylko kilka przykładów. Nie sposób opisać wszystkich, gramatyka to kilka
tomów i kilka lat studiów, a i tak wątpliwości pozostaną.

Disce puer, Latinae!

 

Język – czy to tylko mowa?
Na dowód, że język łowiecki jest żywy, piszę tych kilkanaście zdań. Żeby były strawne
w przyswojeniu obiecuję nie tworzyć rozległego na wiele stron elaboratu, co ostatnio stało
się modne, szczególnie w mało znaczących tematach. Tak, jak wielość pompatycznych
tytułów przed nazwiskami niekiedy zwykłych ludzi.
Mądrej głowie dość dwie słowie – mówi staropolskie przysłowie. Więc krótko wrócę
do dawnych czasów, gdy rządzono nami dla dobra modelu. Przed przejazdem władzy
drogami wśród pól i łąk kazano nam w zasięgu wzroku stawiać budki dla kuropatw,

z których korzystały wrony i bezpańskie psy. Nazywało się to dokarmianiem zwierzyny.
Zwierzynę trzeba dokarmiać! Zaraz wyjaśnię, dlaczego na stronie Klubu Miłośników
Języka Łowieckiego zajmuję się dokarmianiem.
Żeby zrozumieć błąd gramatyczny ówczesnych władców, powielany i dziś, przypomnę
z lekcji języka polskiego w szkole podstawowej zagadnienie czasowników w trybie
dokonanym i niedokonanym. Czasownik „karmić” w trybie dokonanym brzmi
„dokarmić”, natomiast w trybie niedokonanym „dokarmiać”. Tak więc przez lata całe
mogliśmy dokarmiać, dokarmiać i to psu na budę się zdało (dosłownie!), bo należało
dokarmić, w miarę potrzeby, poprawnie i skutecznie, jak nakazują zasady gramatyki, a nie
pomysły modelu!
Większość poprawnościowych uwag do wyrażania myśli, zasad i poglądów spotyka się
z reakcją „urażonych”: to czepialstwo, przecież wiadomo, o co chodzi! Jednak nie zawsze
wiadomo. Autor komentarza, w którym znalazł się błąd gramatyczny, usprawiedliwia się:
pisze z telefonu, to literówka. Na pewno wiadomo, kto pisze? Czasownik „pisać”
odmienia się przez osoby w liczbie pojedynczej „ja piszę, ty piszesz, on pisze”. Więc
„pisze z telefonu” jakaś trzecia osoba, czy „ja piszę”, czyli usprawiedliwiający się?
Drobiazg, kto pisał, ważne, czy ten co czytał, rozumie? Dobrze też, że nie napisał
„rozumię”, bo i tak się zdarza! Dobrze również, że nie było donosu o kłusownictwie, bo
różnica w znaczeniu dwóch wyrazów „kłusuje” i „kłusuję” jest zasadnicza. Niech nasz
język będzie żywy, niech się zmienia, ale niech nie błądzi.
Ci, co zawsze wiedzą lepiej, mogą zapytać, jaki jest cel pisania o gramatyce w
felietonie łowieckim? Jedno wyjaśnienie dałem na początku, teraz drugie: wyrażajmy
swoje myśli poprawnie, merytorycznie i gramatycznie, by z dyskusji łowieckich nie
powstawały pyskówki rodem z magla! Darz bór!

Trwalsze od spiżu
W innym miejscu napisałem za Heraklitem, że wszystko płynie. Nie wiem, o czym
myślał filozof, ale na pewno nie tylko o rzece, a nawet może wcale nie o rzece. Dziś
zmienność świata widzimy wyraźniej i szerzej: na naszych oczach przewraca się cały
porządek, wszystko się zmienia nieustannie, często nawet zanika i ginie, by powstać

w odmienionym charakterze, miejscu i czasie. Formułę popiołu i diamentu wyeksploatowano
już w literaturze obszernie, jednak w dalszym ciągu zdarza się w takim popiele pojedynczy
błysk diamentu, by po chwili zgasnąć. Zdarzyło się tak całkiem niedawno w naszym kręgu
z łowieckim egzaminem i rocznicą, miał być hymn i laur, szybko wszakże przebrzmiał.
Więc upamiętniłem jubileusz trzyczęściowym elaboratem, nie wszędzie jeszcze dotarł,
łowieckie czasopisma regionalne ukazują się okresowo i rzadko.
Sięgając po formę powieściową trudno dorównać Sienkiewiczowi czy Kraszewskiemu.
Stąd może popularność krótszych rodzajów prozy, stąd może popularność przemyśleń,
egzystencjalnych rozważań i dochodzenia prawd o naszym życiu. Sięgam po wydaną
ponad 40 lat temu książkę Jana Edwarda Kucharskiego „Przyniesione z lasu”. Kto
szukałby w niej fascynujących, myśliwskich opowieści, wielkich pokotów i rekordowych
polowań, ten się zawiedzie. Natomiast siadający naprzeciw płonących w kominku
brzozowych bierwion z filiżanką herbaty w ręku znajdzie tam ciekawe tematy tylko dla
siebie. Zresztą po co zapowiadać, lepiej przeczytać; oto jeden z nich:
„Jakiś duży ptak, usiadłszy na środku zawianej świeżym puchem drogi, zostawił

w miejscu swego lądowania głęboki ślad łap. Nie wiem, dlaczego usiadł w tym miejscu

i dlaczego, przeszedłszy kilka metrów, poderwał się do dalszego lotu. Nie widziałem go

i tylko z zapisanego na śniegu łańcuszka tropów odczytałem jego pobyt na ziemi.
Wielu z nas zapewne nie zostawi śladu swego pobytu na ziemi, a ci, których stać będzie
na wyciśnięcie go swoim życiem, też muszą uważać, by materiał był trwalszy od śniegu”.
Heraklit napisał (podobno!) „Panta rhei kai ouden menei”, że niby nic nie stoi

w miejscu. Nawet jeśli zatrzymamy się na chwilę w gonitwie za dobrami naszego bytu,

to on, ten byt, czy jak kto woli, dobrobyt też płynie, przecieka nam między palcami. Jeśli
chcemy, by był trwały, trzeba uważać, jak napisał Kucharski, by ślad przez nas zostawiony
dla przyszłych pokoleń, był odciśnięty w trwalszym, najtrwalszym materiale.
Pomny na starożytne, poetyckie ślady zostawione w materiale najtrwalszym, w słowie,
powtórzę za Horacym:

Exegi monumentum aere perennius *

* (Wzniosłem pomnik trwalszy od spiżu)

Panta rhei
Jako, że wszystko płynie, nasze dywagacje też. Ale dla odmiany nie po łacinie, wszak
szkoła ukazała mi się w tym martwym języku jako schola, więc wymyśliłem grecki tytuł.
Żeby pomieszać! Może w grece inaczej? Naiwny, wprawdzie nie mam greckiego alfabetu,
musiałem użyć łacińskiego: i cóż się okazało? Po grecku to też jakoś podobnie: sholijo.
Dlatego napisałem w pierwszym zdaniu „dywagacje”, żeby wykazać bezskuteczność
mieszania w umyśle.
Zatrzymajmy się na literaturze myśliwskiej. Literaturze, to może powiedziane na zapas,
spory zapas, ale jak inaczej nazwać wytwór myśli, skonstruowany na wzór znanej
powszechnie „Odysei”, tylko nieco krótszy? Wędrówka myśliwego przez bezkresne
obszary puszcz, w bezkresnym czasie, wprawdzie ograniczonym kalendarzem polowań,
ale w naszym przeświadczeniu rozległym, to swoista Odyseja. Jak ta Homerowska, niesie
w sobie myśl o wędrówce obfitującej w przygody i wybory. Jednym z tych możliwych
wyborów jest wybór kończący wędrówkę, czyli strzał. Wprawdzie Autor najczęściej
wydawanego słownika języka łowieckiego już przed 1980 rokiem podał, że zwrot „oddać
strzał” jest nieprawidłowy, jednak w powszechnym użyciu zadomowił się na dobre i żadne
próby udokumentowania jego błędności nie odniosły skutku. Nie znaczy to jednak, że
można uznać go za prawidłowy. Wzorem polecenia dla psa myśliwskiego „Daj głos!” czy
„Daj! Aport!”, a także dania sygnału (przecież nikt nie mówi: „Oddaj sygnał!”)
rozpoczęcia polowania jedynym poprawnym związkiem wyrazowym jest „Dać strzał”!
Nic tego nie zmieni i pora już zacząć mówić i pisać poprawnie.
Równie nieszczęśliwym dla mowy myśliwych jest przeniesiony z arkuszy
sprawozdawczych, używany przez urzędników formalistyczny zwrot „pozyskać” w
znaczeniu zdobyć, strzelić, ubić czy zrulować. Już samo bogactwo określeń tej
myśliwskiej czynności dokumentuje zbytek takiej, nieudanej zresztą, formy. Znaczenie
wyrazu „pozyskać” jest zupełnie odmienne, wywodzi się bądź z pracy leśnika (pozyskanie
drewna), bądź też z obszarów psychologicznych (pozyskanie czyichś względów, uznania).
Nieco inne mamy zapatrywania na myśliwskie życzenia powodzenia, niż większość
społeczeństwa. Wprawdzie ostatnio przebiło się do części znajomych w kręgach
myśliwskich, że najlepiej wykrzyknąć „Darz bór!”, ale jeszcze nie powszechnie. Powoli
dociera, że nie wolno życzyć szczęśliwego polowania, bo będzie na odwrót. Tym bardziej
niezrozumiałe, że i myśliwi nie znają zasady (poza tą: im grubszy zwierz...) rządzącej
przesądami. Sporo, szczególnie „nowych”, pewnie chcących uchodzić za specjalistów od
tradycji i kultury łowieckiej, tworzy własne konstrukcje werbalne, nie zastanawiając się
nad znaczeniem. Przecież forma gramatyczna jest decydująca o treści: popularne coraz
bardziej „połamania” zamieniają na „łamania”. Jednak warto wiedzieć, że życząc
„połamania” liczymy na spełnienie odwrotne, na przekór, więc całości luf! Bowiem wcale

nie jest treścią powiedzenia „łamanie”, czyli otwieranie zamków broni, bo wbrew zasadzie
byłoby to życzenie „wprost”, czyli wielokrotnego „łamania”, ładowania i strzelania! Takie
to są tajemnice myśliwskich powiedzeń!
Nie znają też myśliwi innych zasad poprawności językowych, nawet w języku
ogólnopolskim. Takie pospolite błędy jak osławione „wziąść” czy podręcznikowe
powtórzenia „o świętowaniu święta świętego Huberta”, jakimi raczą nas w znanym
programie łowieckim, nie świadczą dobrze o wypowiadających je. Czyżby poparcie
znanych firm sponsorujących zwalniało od poprawnego mówienia? Także to nieszczęsne
„ogłaszam wszem i wobec”, które jest nielogiczne, choć ostatnio uznawane przez niektóre
słowniki, ale czego to ludzie nie uznają? Nie uznają jedynie tego, że poprawny zwrot to
„wszem wobec (i każdemu z osobna)”!
Kto z odwiedzających tę stronę Kolegów Myśliwych przebrnął przez cztery części
Rozważań słownikowych, ten zauważył i zapamiętał pary wyrazów o podobnym
brzmieniu (czasem różniących się tylko jedną literą), a różnym znaczeniu, które mogą
przysparzać trudności w rozumieniu tekstu. Dla przykładu niech to będą pary: bielić –
obielić, przestrzelać – przystrzelać lub naganka – nagonka. Jeśli pamięć zawodzi, najlepiej
posługiwać się słownikami. Ale i tu kierujmy się własnym rozeznaniem. W jednym ze
słowników firmowanym przez PWN znajdujemy hasła „basior” – wilk samiec i „basiora”
– samica wilka. Nie dość, że hasło błędne, to i jego znaczenie zapisane niegramatycznie (o
zgrozo! w wydawnictwie naukowym!).
Więc bądźmy czujni!

Errare humanum est

Mylić się jest rzeczą ludzką, więc się nie uda całkiem uniknąć pomyłek. Przy największym staraniu również się nie da uniknąć błędów. Dlatego spróbujemy sklasyfikować te najczęściej popełniane, wskazać ich przyczyny

i poznać choć niektóre reguły poprawności. Ta krótka rozprawka nie jest, bo nie może być wyczerpująca temat, wskaże tylko zarys tego, z czym spotykamy się na co dzień w rozmowach, prasie i innych środkach przekazu. Nikt bowiem nie jest wolny od tej skazy, choć w różnym zakresie. Na początek uwaga dotycząca tytułu: może wzbudzać sprzeciw. Łacina nie jest językiem powszechnie znanym, używanym, nie jest językiem żywym. Choć gdy zwrócimy uwagę na nasz język codzienny, musimy zauważyć, że zwrotów z języka łacińskiego używamy częściej, niż nam się wydaje. Odkładając, zawieszając coś na pewien czas wprowadzamy moratorium, licząc obecnych na zebraniu sprawdzamy quorum a żegnając odchodzących  z tego świata piszemy: Requiescat in pace! Poza tym słowa wydawałoby się całkiem polskie, nie tylko wywodzą się z łaciny, ale są używane z małymi zmianami pisowni w prawie wszystkich nowożytnych językach. Niech przykładem będzie szkoła, lekcja, szpital. Sprawy poprawności zacznijmy od najprostszych przykładów. Często swój błąd tłumaczymy: literówka! Jednak nie każdy błąd wynika z pomyłek literowych, z opuszczenia, zamiany lub powtórzenia litery. Gdy napisaliśmy, że mamy sprawę w sadzie, to odbiorca tej wiadomości ma kłopot ze zrozumieniem, co robiliśmy w sadzie? Pewnie po chwili domyśli się, że chodziło

o sąd. Ale gorzej sprawa będzie wyglądać, gdy podamy adres firmy „ul. Główna” i opuścimy przez nieuwagę jedną z liter nazwy ulicy. W końcu i to się wyjaśni, ale dobrze jest jednak sprawdzić wiadomość przed wysłaniem. Literówka to prosta pomyłka, nie jest literówką błąd ortograficzny, bo nawet słownikT9 w telefonie nie poprawi pisowni „który” na „ktury”. Może mieć problem z pisownią „może” i „morze”, bo obydwa te wyrazy ma zapisane w bazie. A taki mądry to on nie jest! Ortografia to olbrzymi materiał naukowy, opisać go w krótkim felietonie to jak czerpać wodę sitem. Że jednak trzeba się uporać chociaż z podstawami pisowni, warto zapamiętać to, czego uczono nas w szkole podstawowej: ó piszemy wtedy, gdy wymienia się na o lube (bór – bory, pióro – pierze), na początku wyrazu tylko w dwóch przypadkach (ów, ósmy– i pochodne); rz gdy wymienia się na r (morze – morski), po niektórych spółgłoskach(brzeg, drzewo, grzebień, krzew); od większości tych reguł język polski zna wyjątki. Jak więc uniknąć popełniania prostych błędów? Jest jedna rada: trzeba czytać, czytać, czytać...poprawnie pisane wyrazy utrwalają się w pamięci wzrokowej. Nieco trudniej jest, gdy wkroczymy na pole gramatyki. Nie miejsce i czas, by wyłożyć całą teorię, nawet lata studiów nie pomogą, gdy umysł nie ogarnia! Jednak można w niektórych przypadkach uniknąć blamażu, pamiętając przystępne zasady. Przykład z zaimkiem „ten”: Zaimki wskazujące ten, ta, to odmieniamy jak przymiotniki. Mianownik kto? co? ten, ta, to Dopełniacz kogo? czego? tego, tej, tego Celownik komu? czemu? temu, tej, temu Biernik kogo? co? tego, tę, to Narzędnik kim? czym? tym, tą, tym Miejscownik

o kim? o czym? tym, tej, tym. Co wynika z tej tabelki? Otóż w wielu tekstach pisanych lub w wielu wypowiedziach ustnych, nawet przez ludzi z dyplomami, brakuje rozróżnienia Biernika i Narzędnika rodzaju żeńskiego. Zamiast „tę książkę”, „tę sprawę” (Biernik) używamy formy „tą książkę”, „tą sprawę”. Błędnie! Forma „tą” należy do Narzędnika i zmienia końcówkę rzeczownika rodzaju żeńskiego na -ą! Więc poprawnie: tę książkę, tę sprawę i tą książką, tą sprawą! W zdaniach: Kupiłem tę książkę. Interesuję się tą książką. Tylko tyle i aż tyle!

Obrzędy

W ostatnich latach w łowiectwie daje się zauważyć nawrót do tradycji. Są to nie tylko rocznicowe biesiady, tasiemcowe listy odznaczonych zasłużonych, ale również wzrost zainteresowania psami myśliwskimi, ptakami łowczymi oraz piękną i drogą bronią, a także strojami. Za tymi zjawiskami, jak zawsze i wszędzie, podąża rozwój języka łowieckiego w myśl zasady, że każdy byt musi mieć nazwę. Dobrze, jeśli w tym słowotwórczym pędzie odkurza się dawne miana, nadając im nowe treści. Takie zjawiska zachodzą wtedy, gdy wracają niegdysiejsze rodzaje łowów lub przywraca się szlacheckie obyczaje. Mniej cieszą nieudane, sztuczne twory, powstałe na siłę i wbrew językowym normom. Szeroką i bogatą oprawę otrzymały obrzędy inicjacyjne, wprowadzające adepta łowiectwa do zażyłej braci. Jest to ślubowanie i chrzest myśliwski. Treścią tych aktów jest złożenie przysięgi na wierność zasadom i tradycjom łowieckim oraz wymyślne próby hartu ducha i ciała młodego myśliwego, któremu udało się w coś trafić. Rodowód obydwu obrzędów jest chrześcijański

i znaczenie haseł odpowiada wypełniającym je ideom. Ślubowanie wiąże się ze złożeniem ślubu, przyrzeczenia zobowiązującego do jego wypełniania i przestrzegania w przyszłości, chrzest myśliwski zaś wprowadza neofitę do elitarnej społeczności, która rządzi się nieco odmiennymi od powszechnych prawami.

O szlacheckich koneksjach wypełniających obrzęd chrztu świadczy możliwość wykupienia się od niektórych uciążliwych „zabiegów” w sposób honorowy. Obydwa pojęcia spełniają nie tylko wymogi poprawnościowe,

ale także przyjęły się w mowie potocznej, wchodząc na stałe do zasobów leksykalnych języka łowieckiego.

W wielu środowiskach kultywuje się te obrzędy, przeważnie łącząc je i w różny sposób nadając im podniosły charakter. Zbytecznym i nadmiernie rozmieniającym na drobne jest powtarzanie chrztu myśliwskiego po każdym pierwszym trafnym strzale do zwierzyny. A niegodnym dobrego imienia łowiectwa bywa nierzadkie omijanie „nieustosunkowanych”, lekceważące traktowanie „biedniejszych”, odległe od etyki łowieckiej tworzenie myśliwych drugiej kategorii wbrew statutowej równości praw. W dokumentach i tekstach oficjalnych chrzest myśliwski zastępowany jest niejednokrotnie przez pasowanie. Słowo to niezbyt wiernie oddaje znaczenie, jakie wypełnia rozważany obrzęd. Pasowanie rycerskie miało bowiem charakter poważnej ceremonii, na ogół powszechnie niedostępnej, elitarnej, dokonywanej w obecności władcy, a jeśli dotyczyło książęcego potomka, było równocześnie jego wyniesieniem i wskazaniem do przyszłej korony. Niewiele ma

z tym wspólnego wesoły, myśliwski obyczaj, którego składnikiem bywają często nieprzystojne żarty, bliższe żakowskim otrzęsinom. Pasowanie łowieckie jest obyczajem wprowadzenia młodego myśliwego do szeregu doświadczonych łowców, „starych wyg"; odbywa się po strzeleniu pierwszego grubego zwierza. W obecnej sytuacji będzie to na ogół sarna lub dzik, rzadziej jeleń, nigdy zaś sierść, turzyca czy pióro. Jeśli zapotrzebowanie sięgnęło tak głęboko w pokłady średniowiecznej polszczyzny, że pogodzi pewne znaczeniowe rozbieżności między słowem i treścią, jeśli pasowanie zostanie przyjęte przez użytkowników,

to po jakimś czasie przestanie razić niezgodnością. Niewątpliwym i niepodważalnym pozytywem nawrotu

do tych obyczajów jest w dobie pogarszającej się atmosfery wśród łowieckiej braci, zarówno w relacjach poziomych jak i pionowych , rola integracyjna, spajająca szeregi i budująca przyszłość. Jest wiele Kół

i Towarzystw Łowieckich, które o tej doniosłej roli pamiętają.

Nadlufka  
Rozróżnienie kilkudziesięciu nazw broni myśliwskiej niejednemu znawcy spędza sen z oczu. Bo jak nie zbłądzić w gęstwinie ponad sześćdziesięciu określeń pospolitej niegdyś strzelby? Wszystko wywiodło się z angielskiej, jakby to powiedział popularny z telewizyjnego show: Europa da się lubić, strażak Kevin, elitarnej dubeltówki

o poziomym układzie luf. Kolbę też musiała mieć angielską, czyli z prostą szyjką. Na kontynencie,

gdy sfrustrowanym strzelcom znudziło się pukać do ptaszków a wymyślili strzelectwo sportowe i rzutki, szybko zorientowano się w przewadze innego układu luf, niż poziomy. I choć byłem świadkiem triumfu tradycji nad wynalazkami na myśliwskiej strzelnicy, a było to ćwierć wieku temu w dogrywce między toruńską dubeltówką a leszczyńskim bokiem na Mistrzostwach Polski w Poznaniu, jednak dziś trudno byłoby natrafić

na strzelca – sportowca z ekskluzywną, angielską strzelbą. Wygrał pionowy układ luf. Jak się zwał, tak się zwał, byle się dobrze miał – mówi ludowe przysłowie. Właśnie – jak się zwał? Ta strzelba bok się nazywa. Stworzyli taki układ dwóch luf konstruktorzy, dla których nie było prawd jedynie słusznych. Stało się to, jak wszystkie genialne wynalazki, przypadkiem. Mistrz popatrzył na leżące na stole lufy dubeltówki i doznał olśnienia. Jeśli odwrócić je bokiem, zajmują mniej miejsca. Teraz poważnie – układ pionowy rzeczywiście daje większe pole widzenia strzelcowi. Nie był to jedyny argument przemawiający za zmianą konstrukcji broni, ważniejsze pewnie były względy balistyczne, jednak nie będziemy się tu nimi zajmować. Dla nas istotna jest sprawa nazwy. Jest rzecz – musi być nazwa .Czasy były takie, że przestała wystarczać flinta, fuzja, a potem strzelba dla określenia rodzaju myśliwskiej broni palnej. Zaczęła się ona różnicować: zmieniały się kalibry, pojawiła

się lufa gwintowana, z której strzelano już wyłącznie kulą, do pojedynczej lufy przylutowano drugą, ale na razie obok. I taką broń, z dwiema lufami ułożonymi płasko, dziś mówimy również: horyzontalnie, nazwano dubeltówką. Miała dubeltówka różne kolby, przydatki na tych kolbach, kurki zewnętrzne a potem się one schowały w baskili, ale jej schemat pozostał niezmienny: dwie lufy obok siebie, prawa i lewa. Nazwa też pozostała niezmieniona do czasu, gdy genialny rusznikarz krzyknął swoje „Eureka”! Powstała nowa rzecz, więc konsekwentnie musiała zostać ochrzczona, ale w każdym kraju inaczej. Niemcy nazwali ją Bockflinte, Anglicy – over-and-under shotguns, a Polacy nijak. A nie, przepraszam, Polacy wymyślili pięć nazw, ale wszystkie

z błędami: bock, „bock”, Bock, „Bock”, Bok. Miłośnik rozrywek umysłowych szybko skonstatuje, że w wykazie zabrakło już tylko jednej, właśnie tej poprawnej: bok. Ale to byłoby za proste, wszak mamy melodię

do komplikowania rzeczy zwykłych. Choć myśliwi mówią, myśląc o dwulufowej broni z pionowym układem luf, na tę właśnie strzelbę mówią: bok, znaleźli się „wynalazcy”, co nie spali, aż wymyślili. Pierwszy zamieścił neologizm „nadlufka” Stanisław Hoppew Polskim języku łowieckim (PWRiL W-wa 1980 i wcześniejsze): „...rozróżniamy układ luf poziomy lub pionowy. Broń drugiego typu to nadlufka”. W Słowniku języka łowieckiego tegoż autora (PWN Warszawa 1970 i wcześniejsze) hasło powtórzono: bok p. broń myśliwska (1) – poprawnie: nadlufka. Oraz pod hasłem nadlufka: p. broń myśliwska (1): W ostatnich latach prawie wszystkie poważniejsze firmy rusznikarskie przystąpiły do produkcji nadlufek z wymiennymi lufami. Łow. Pol. 1964, 19 s. 11.Po nim zamieścili niezręczne określenie inni autorzy słowników, często zmieniając „poprawnie” na „albo” lub „inaczej”. I tak nadlufka żyje sobie swoim własnym życiem słownikowym, a myśliwi i zawodnicy na osi

i kręgu strzelają z boków. Czasem tylko, gdy ktoś sprzedaje wysłużoną strzelbinę, to dla podniesienia jej wirtualnej wartości wymyśla w ogłoszeniu z niemiecka brzmiącą, niepoprawną nazwę. Któryś myśliwski sklep oferuje nawet „bocki”!!! Pięć przykładów takich pomysłów podałem wyżej. Strzeżmy się ich! Neologizm „nadlufka” w zasadzie nie przyjął się. Poza kilkoma słownikami, które odnotowują jego istnienie, chyba

z obawy autorów, by nie zostać posądzonym o brak dostatecznego rozpoznania językowego, nie jest używany we współczesnej literaturze łowieckiej, w materiałach prasowych, ani nawet w ogłoszeniach. W ostatnim przypadku może trochę szkoda, i jest to jedyny moment żalu, bo w nadlufce, teoretycznie, nie da się łatwo zrobić błędu ortograficznego, od których aż się roi w inseratach. Nie słyszałem również w ubiegłym półwieczu, by ktoś w polu, kniei i na strzelnicy natrętnie i do bólu, jak mówią młodsi, posługiwał się nadlufką. Bokiem tak, więc nadlufce staję bokiem (okoniem).Jest jeszcze jeden argument, może mniej spektakularny,

bo dostępny mniejszej liczbie myśliwych. Ci, co jeżdżą na safari, by położyć bawołu lub nosorożca, zaopatrują się w ekspresy, ostatnio również o pionowym ustawieniu luf. Taka broń nazywa się ekspres-bok i śmiesznie, acz niepoprawnie brzmiałby (brzmiałaby?) ekspres-nadlufka. To tak, jak lansowana gdzie indziej jeleń łania zamiast łania jelenia. To się nie przyjęło, bo się przyjąć nie mogło! Mój opór dla „nadlufki”, wymyślonej jako synonim boka, bierze się z dwóch przyczyn. Pierwsza to, mimo pozornej poprawności słowotwórczej, obcość brzmienia. Funkcjonują, prawda, w języku łowieckim terminy zbudowane na podobnym wzorze, np. nadoczniak, bo nie może być podoczniaka, ale język polski odrzucił zbitki typu: nadburmistrz, nadporucznik. Ostatecznym kryterium rozsądzającym o przyjęciu lub nie danego słowa będzie więc jego adaptacja do celów łowieckich. Obciążanie pamięci jeszcze jednym, zbędnym, zda się, słowem jest nieekonomiczne i bezzasadne, mając i tak ich do zapamiętania ponad kopę. W przypadku nadoczniaka rzecz ma się odwrotnie: nie ma wyboru. I to jest druga, zdaje mi się, najważniejsza przyczyna. Z technicznego punktu widzenia druga lufa

w boku umieszczona jest pod zasadniczą, pierwszą rurą. Inaczej by wystawała w górę przeszkadzając

w celowaniu. Dlatego przecież zmieniono baskilę, ustawiając ją także pionowo. Z tej więc racji bardziej uzasadniona byłaby nazwa podlufka, tylko, na Boga, po co nam tyle nazw? Pamiętajmy, że z ćwierci setki nazw zająca pozostały w użyciu dwie: kot i szarak. Reszta wyginęła razem z zającami. Nadlufka podzieliła los wacho, kopyr i wytrzeszczaków, choć nie mogła poszczycić się tak długim jak one żywotem. Bok przeżył napór odnowicieli. A że to po polsku znaczy akurat zgodnie z potrzebami i jest powszechnie zrozumiałe, więc pewnie tu należy upatrywać sukcesu nazewniczego. Berliński rusznikarz i konstruktor, Otto Bock, którego największą zasługą było opracowanie w 1905 roku naboju w kalibrze 9.3 x 62, nie przewidział zapewne,

że jego nazwisko przejdzie do historii i utrwali się w powszechnym użyciu bardziej może, niż takich sław, jak Winchester czy Remington, a dorówna Coltowi. Bowiem nic tak nie nobilituje wynalazcy i wynalazku, jak przyjęcie się w języku nazwiska jako pojęcia jednoznacznego z wynalazkiem. Niewiele jest takich zdarzeń 

w słowotwórstwie. Wspomniany już kolt, nieco późniejszy, używany szczególnie w Rosji nagan (kałasza zna cały świat) lub w innej dziedzinie luksusowy pulman. Moja babcia czyściła jeszcze buty globinem, ale ta nazwa wywiodła się nie od nazwiska, lecz nazwy firmy produkującej pastę.

JESZCZE RAZ, PEWNIE NIE OSTATNI, O ZWIĄZKU WYRAZOWYM "DARZ BÓR"

Napisałem o "związku wyrazowym" a nie o pozdrowieniu i życzeniu, bo "darz bór" nie znaczy wyłącznie myśliwskie "dzień dobry"! Wszyscy obstający przy łącznej pisowni darzbór nie zauważają jednak, że w ogóle życzenie to powstało niedawno, bo nie używali go jeszcze znaczący pisarze łowieccy początków XX wieku. Wprawdzie znalazło się w hymnie napisanym na zjazd leśników w Poznaniu, ale nie spopularyzowało się

na skalę, jaką uzyskała nazwa nabojów myśliwskich firmy DARZ BÓR. Wówczas strzelano darzborami! Samo życzenie miało genezę wcześniejszą, wynikającą z czasownika darzyć w znaczeniu "obdarzać". Użyła go

u schyłku XIX wieku Maria Konopnicka w wierszu (rzadko kto go dziś pamięta!) dla dzieci "Na jagody":

Tuż nad Bugiem, z lewej strony, Stoi wielki bór zielony... Pójdźcie podjeść, czym bór darzy, Hania dzisiaj gospodarzy!

Z łączną pisownią darzbór kłóci się też akcentowanie w wymowie na słowie "bór". Gdyby przyszło rozstrzygać słuszność - pewnie racja stanęłaby pośrodku; obydwie formy dopuszczalne, ale zależne też od znaczenia.

Z tego samego powodu poprawne będzie użycie wielkich i małych liter.

Pozwolę więc sobie przytoczyć wszystkie formy jedno- i dwuwyrazowe darzbór i darz bór z podaniem szczegółowych znaczeń, pisowni i przykładów użyć: * 

 

darzbór - nazwa pospolita przedwojennego naboju myśliwskiego, strzelać darzborami

darzbór, darz bór - pozdrowienie, życzenie myśliwskie, Na powitanie rozległo się gromkie darzbór! Łowczy zakończył odprawę tradycyjnym darz bór!

Darz bór - tytuł fanfary myśliwskiej, grać fanfarę Darz bór

Darz bór albo Darzbór - tytuły książek, opowiadań, audycji radiowych i telewizyjnych, oglądać program Darz bór, nie oglądałem Darzboru

Darz Bór albo Darzbór - nazwy własne kół łowieckich, firm, sklepów, domków i ambon myśliwskich, Jubileusz Koła Łowieckiego Darz Bór, Jubileusz Darzboru 

Darz Bór - forma uroczystego podpisu pod życzeniami, listem, dyplomem.

Ponieważ mowa ma wielu zwolenników teorii żywego, podlegającego przemianom języka, nawet "Nowy słownik ortograficzny PWN" dopuścił pisownię wielkich liter wewnątrz dwuczłonowych nazw własnych.

Tak więc na wzór InterCity możemy doczekać się nazwy koła łowieckiego lub leśnej sadyby DarzBór!

* Zygmunt Jóźwiak, Trofeum z myśliwego, Wyd. Łowiec Polski 2004 

bottom of page